piątek, 27 maja 2016

RECENZJA: "Delta Dietla" (Marcin Świetlicki)

Tytuł: Delta Dietla
Autor: Marcin Świetlicki
Wydawnictwo: EMG
Rok wydania: 2015

Uprzedzam, że to moja pierwsza recenzja poezji.

Starość jest ostatnim etapem życia człowieka. Na szczęście dzisiaj stąpamy po świecie znacznie dłużej niż nasi przodkowie. Już nie musimy wskakiwać do trumny rażeni dżumą, cholerą, albo tyfusem. Według Światowej Organizacji Zdrowia w wiek podeszły wkraczamy dopiero około sześćdziesiątki. Jeżeli dopisze mi szczęście, czeka mnie więc jeszcze czterdzieści lat życia bez etykietki "stara". Oczywiście o ile nie zostanę cenioną poetką. Wtedy ludzie znacznie wcześniej niż powinni określą mnie mianem "Starej Mistrzyni".
Do dnia dzisiejszego wśród krytyków trwają dyskusje nad tym, czy rok 1989 powinniśmy uznawać za przełomowy także dla literatury. Według Krzysztofa Uniłowskiego przełom co prawda dokonał się, ale jedynie po stronie czytelników, którzy go oczekiwali. Najwyraźniej siła tłumu wciąż jest ogromna, a jak wiadomo tłum lubi wiedzieć, po czym stąpa. Ceni sobie jasność i uporządkowanie. Może właśnie dlatego tak bardzo lubi etykietować rzeczywistość? Wyraźnie widać to na przykładzie poezji. Jeżeli współczesny odbiorca wyczuje w niej ton nostalgiczny, podsumowujący, będzie oznaczało to tylko jedno - czas wyznaczyć cezurę. Stworzyć Poetę Młodego i Poetę Starego. Co więcej, w tym ostatnim obowiązkowo należy doszukiwać się oznak geniuszu. W końcu jeżeli wcześniej uznawano go za twórcę bardzo dobrego, to teraz wypada mówić o nim wyłącznie jako o Mistrzu. Starym Mistrzu. 
Odnoszę wrażenie, że w poetyckim momencie przełomowym według wielu osób znalazł się obecnie Marcin Świetlicki. Powoli można zauważyć już głosy, które próbują dokonać podziału na pana Ś. Młodego i pana Ś. Starego. Ten ostatni pojawia się oczywiście wtedy, gdy ktoś wspomina o jego dwóch najnowszych tomikach - "Jednym" (2013) i "Delcie Dietla" (2015). Moim zdaniem sugerowany przez samego autora nowy początek jest zwyczajnym blefem, który ma na celu ośmieszenie czytelnika. Potraktowanie go z ironią - nieodłącznym elementem twórczości Świetlickiego. Podejmowanie prób odkrycia nowego oblicza poety potrafię wytłumaczyć sobie jedynie w ten sposób, że jakiś czas temu na jego skroni pojawił się pierwszy siwy włos. Oczywiście starość może być obecna także w wymiarze emocjonalnym, ale nie oszukujmy się - nikt nie określi dwudziestokilkuletniego poety Starym Mistrzem! Nawet jeżeli będzie on wyjątkowo dojrzały. Przykład? Proszę bardzo. Krzysztof Kamil Baczyński. 
Marcin Świetlicki
(fot. Marcin Rutkiewicz - źródło)
Świetlicki debiutował w lubelskim "Akcencie". Jego pierwszy tomik, czyli "Zimne kraje" (1992), został wydany przez fundację "bruLionu". Warto zaznaczyć, że ukazał się on w słynnej fioletowej serii i został odczytany jako poetycki protest przeciwko oglądaniu świata przez pryzmat polityki. Dzisiaj Marcin Świetlicki ma na swoim koncie jedenaście książek poetyckich, trzy powieści i dwa opowiadania. Jest również wokalistą grupy muzycznej "Świetliki" oraz laureatem wielu nagród literackich, które dość nieudolnie stara się omijać szerokim łukiem. Nieudolnie, ponieważ jego najnowszy tomik, a więc "Delta Dietla", nominowano do kolejnej. Mowa oczywiście o Nagrodzie im. Wisławy Szymborskiej. 
Aż trudno uwierzyć w to, że człowiek, który od jakiegoś czasu obsesyjnie kocha liczby, nie pokusił się o nadanie swojemu najnowszemu tomikowi matematycznie przemyślanego tytułu. Na szczęście (dla zwolenników uporządkowania) zawartość "Delty Dietla" została precyzyjnie rozplanowana. Przynajmniej tak wydaje się w pierwszej chwili. Sugeruje to zresztą sam wydawca, który na skrzydełku tomiku zamieścił następującą informację: "Jedenasta książka poetycka Świetlickiego. Jedenaście razy pięć po pięć wierszy. Pięćdziesiąt pięć. Szaleństwo". Brawo. Właśnie zrobiliśmy sobie powtórkę z tabliczki mnożenia. Gdybyśmy przygotowywali się do kartkówki z matematyki, moglibyśmy liczyć na zdobycie oceny celującej.
"Delta Dietla" zawiera wiersze z lat 2013-2015, a więc możemy potraktować ją jako pewnego rodzaju antologię. Utwory, które się na nią złożyły, zostały tematycznie pogrupowane. Czytelnik może więc przeczytać między innymi pięć wierszy: "na początek", "o Polsce", "o wierszach", "lękowych", "nabożnych", "o", "psich", "o mieście" i "na koniec". Taki podział wydaje się być sztuczny. Nie można przecież tak jasno rozdzielić podjętych tematów. Wszystkie one wzajemnie się przenikają. Co więcej, nie są w twórczości Świetlickiego niczym nowym. Pojawiały się już wcześniej.
"Delta Dietla" sprawia wrażenie tomiku zamkniętego. Otwiera go "Pięć wierszy na początek", a finalizuje "Pięć wierszy na koniec". Czyżby poeta chciał pokazać nam w ten sposób jakiś ograniczony fragment siebie? A może postanowił podsumować własne życie? Figura zamknięcia powinna odesłać nas do miejsca, które będziemy mogli oswoić i zrozumieć. Tak się jednak nie dzieje. Świadczy o tym na przykład wiersz pt. "Nie stąd":
 Bo nie stąd jestem. I gdziekolwiek byłem/ byłem nie stamtąd. Przyszedłem przebadać/ tę okolicę, jak najwięcej nabrać,/ zagarnąć i nakłamać.
Czytelnik nie może więc spodziewać się, że będzie obcował z poezją zakotwiczenia, która odkryje przed nim to, co znajduje się za zasłoną. Świetlicki wykorzystuje w tomiku motyw wielokrotnych, lustrzanych odbić. Budzą one skojarzenia z lacanowską fazą lustra, podczas której na mocy autoidentyfikacji z własnym odbiciem powinno dojść do ukształtowania "Ja" człowieka. U Świetlickiego jednak do żadnej autoidentyfikacji dojść  n i e   m o ż e. Poeta wciąga czytelnika do gry. Sprawia mu tym chwilową, ulotną przyjemność. Nie przez przypadek w tomiku pojawia się przecież tyle blasków i najróżniejszych błysków. Wywołują je księżyc, błyskawice, zapalniczki, zapałki... 
ulica Dietla w 1895 roku (źródło)
Warto zwrócić uwagę na "Pięć wierszy o księżycu". Stanowią one nawiązanie do twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, w której słońce nocy pojawiało się przecież nader często. W utworach Świetlickiego księżyc staje się "patronem obłąkanych". Pełni bardzo istotną funkcję. Ma zanieść wiadomość w nieświadomość, a więc tam, gdzie człowiek samodzielnie nie może dotrzeć. Księżyc stanowi u niego byt, który może wyłączyć świat. Wyłączyć wszystkie odbicia, błyski i blaski. Sprawić, że choć wkroczymy w ciemność, będzie to ciemność wyjątkowo wyrazista. Taka, która umożliwi nam spoglądanie na świat oczyma duszy. Czyżby więc Marcin Świetlicki przyznawał rację romantykom? 
Jak się okazuje autor "Delty Dietla" nawiązuje nie tylko do tradycji romantycznej, ale także do ekonomii środków poetyckich stosowanej przez Tadeusza Peipera. Wyraźnie widać ją w utworze pt. "Pierwszy":
Wnieś/ widzom widmowym ową niewiadomą
Poeta utrzymuje więc kontakt ze swoimi poprzednikami. Choć ogranicza liczbę słów, mówi całkiem sporo. Pokazuje, że odczuwa związek z tradycją i historią - zarówno tą większą, jak i mniejszą, lokalną. Skrzyżowanie krakowskich ulic Dietla i Starowiślnej to dla Świetlickiego miejsce wyjątkowe. Bliskie, ale jednocześnie dalekie - zmienne i nieuchwytne. 
Najmocniejszą stroną tomiku są utwory poświęcone ojcu. Żałoba została ukazana w nich w sposób dosadny, ale nie patetyczny. Takie wyczucie świadczy o dużej świadomości poetyckiej ich autora. Wiersze te przypominają małe opowieści. Mikrohistorie o sporym ładunku emocjonalnym. Przejmują i pozostają w pamięci na bardzo długo. Ojciec, który odszedł, paradoksalnie wciąż jest obecny. Przypomina o nim narąbane drewno i... zdjęcie w Google Maps. Żałoba, podobnie jak klepsydra, nie jest idealna. To dobrze. W przeciwnym razie wzbudzałaby podejrzenia. 
Wyraźnie widać, że choć Świetlicki uderza w poważniejsze, ciemniejsze tony, nie rezygnuje z zakorzenienia swojej poezji w codzienności, teraźniejszości. Nie zamierza pogrążać się w rozpaczy. W wierszu pt. "6 Marca" czytamy, że "lepsza jest żywa pamięć". O tym, że Świetlicki nie porzuca charakterystycznego dla siebie zainteresowania potocznością i codziennością świadczy między innymi utwór pt. "Gejskie granie", który rozpoczyna się słowami:
Asymiluj się, asymiluj, nie obśmiewaj ich/ przesądów, ich kultury, słuchaj tego umc umc,/ które się z ich głośników wydobywa
Czytelnik rozpoznaje więc własną codzienność. Codzienność, która próbuje stworzyć z każdego z nas egzemplarz pożądany. Taki, który będzie "trendy".  Taki, który przestanie zwracać uwagę na wewnętrzne dziecko. Taki, który nie zawaha się przed tym, żeby je zabić.
"Deltę Dietla" przenika chłód i rozjaśniana błyskami ciemność. Jest poważnie. Marcin Świetlicki nie ma jednak zamiaru się z nami żegnać. On tylko obserwuje. Krąży po ulicach i uważnie patrzy. W jego utworach mówią osoby różne, a jednak bardzo podobne. Ktoś, kto stracił kogoś bliskiego, człowiek mediów krzyczący: "Asymiluj się!", wieczny wędrowiec spoglądający na mapę Polski, właściciel psa... Poeta przygląda się więc otaczającej go rzeczywistości. Taką postawę dobrze obrazuje wiersz pt. "Odszczekiwanie":
 Och, moja droga suko, wyjdziemy na spacer./ I zobaczymy sobie, 
co tam robi świat
Świetlicki w "Delcie Dietla" nieznacznie zbacza z utartego szlaku. Poeta, jakiego do tej pory znaliśmy, nie umiera. On jedynie na chwilkę nas opuszcza. Wychodzi do pomieszczenia obok, żeby zalać herbatę lub wyłączyć piekarnik. W ostatnim utworze zbioru możemy przeczytać:
I nie umieram. Ja tylko na moment przepraszam
Paradoksalnie głos Świetlickiego staje się w ten sposób wyraźniejszy. Do jego bezpośredniości, obcesowości, prozatorskości, należy dodać silniejszy niż zwykle element refleksyjności i... bon appétit!